piątek, 16 listopada 2012

Galaktyka w Ogniu


W każdej trylogii, nieodmiennie, w pewnym momencie pojawia się 3ci tom. A wraz z nim zamknięcie wątków wszelakich i czas wielkich zakończeń. Jednak należy pamiętać by zamykając te intrygi się za bardzo nie zagalopować, bo w końcu trzeba mieć jakieś punkty zaczepienia na wypadek gdyby "się jednak sprzedało". A tak trochę głupio zostać możliwości odcinania kuponów i żeby jakiś wagon albo dwa hajsu przejechały nam koło nosa.

Galaktyka w Ogniujest właśnie takim trzecim tomem trylogii otwierającej większy cykl opisujący Herezję Horusa. I z jednej strony daje punkty wyjścia do kolejnych opowieści, jak choćby "Ucieczka Eisensteina" (wersja PL jest niestety przesunięta na 2013 rok) ale z drugiej zamyka wątki rozpoczęte w Czasie Horusa i rozwinięte w Fałszywych bogach. Oczywiście w myśl koncepcji Black Library napisał ją kolejny autor i został nim Ben Counter.

To tyle tytułem wstępu.

Już sam tytuł tej książki daje dobry przedsmak tego co nas czeka. Horus coraz mniej się kryje z swoimi planami i coraz jawniej i głośniej o nich mówi. Legiony stają się coraz bardziej podzielone. Z jednej strony mamy marinsów idących za swoimi Prymarchami którzy to czują się zdradzeni/porzuceni przez Imperatora a z drugiej strony ich braci którzy pozostali lojalni dla Władcy Ludzkości. Następuje czas kiedy kompromisy przestają być możliwe i trzeba się zadeklarować po jednej bądź drugiej strony barykady i ponieść konsekwencje takiego wyboru. A wraz z nimi przychodzi oczywiście już otwarty konflikt i tytułowy ogień. Mam wrażenie, że autor przeniósł trochę środek ciężkości z Horusa który był dotąd głównym bohaterem na zwykłych legionistów na czele z Lokenem i innymi kapitanami wiernymi tradycyjnym wartościom.

O ile już w poprzednich tomach Marinsi dali się poznać jako wyprane z emocji narzędzia wojny to tu jeszcze poznajemy ich mroczniejsze oblicze - egzekutorów co jak się nad tym chwile zastanowić robi duże wrażenie. I drugo wojenne skojarzenia robią się jak najbardziej na miejscu. Można powiedzieć, że jesteśmy świadkami narodzin mentalności złych i rogatych marinsów z kosmosu.

Nie wiem na ile bogata jest wiedza czytelników tego bloga o wydarzeniach na Isstvanie III a nie chciałbym nikomu zepsuć zabawy ograniczę się zatem do ogólników. Horus w tym tomie upewnia się, że pod jego rozkazami zostają same maszynki zagłady gotowe na każdy jego rozkaz. A wobec tych którzy potencjalnie mogą się okazać mniej karni ma naprawdę okrutne plany które dzięki co niektórym jego sojusznikom poważnie się komplikują.

A w praktyce miałem wrażenie że pół książki się strzelają, bombardują, walczą i nadziewają. I choć opisy tych zmagań są całkiem sprawnie napisane to jednak momentami mogą nużyć z racji na ich częstotliwość.  Ale to chyba taki urok grand finale w tym świecie - krew musi się lać. I wojną szpiegów tego nazwać się nie da. A co poza tym?  Poznajemy lepiej Lucjusza dla którego inspiracją musiał być typowy szczur korporacyjny. Jest to bowiem postać równie dobrze pasując do Dilberta jak i do trzydziestego millenium - przynajmniej w zaproponowanej odsłonie. Generalnie kapitanowie różnych kompanii i różnych legionów ciągną tą opowieść do przodu więc siłą rzeczy poznajemy ale nie jakoś za bardzo bo oczywiści musi być czas na "pociski rozrywające pancerze wspomagane".

Jeśli chodzi o tłumaczenie to dla osób które przeczytały dwa poprzednie tomy w wydaniu Fabryki Słów zaskoczeń nie będzie. Mi bardzo odpowiada praca tłumacza i ja żadnych zastrzeżeń do jego decyzji nie mam. Choć pewnie znajdą się osoby które będą z mniejszym entuzjazmem na te kwestie spoglądać.

Nie da się ukryć, że książka jest najsłabszym tomem tej trylogii i momentami miałem wrażenie, ze ją ta epickość opisywanych wydarzeń ratuje. Po prostu autorowi zabrakło w paru momentach wyobraźni jak z tego potencjału który dostał w prezencie wyciągnąć coś mniej sztampowego i banalnego. A dodatkowo miał tego pecha, że jego poprzednicy naprawdę wysoko powiesili poprzeczkę i z historii o pozbawionych emocji mordercach w pancerzach wyciągnęli taki wątki które frapowały - przynajmniej momentami. On natomiast dostał moment gdy ci mordercy stają naprzeciw siebie i zrobił z tego festiwal fruwających łusek. Trochę szkoda nie wykorzystanego potencjału. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę dobrze się czyta bo dynamiki nie można jej odmówić a warsztat jest poprawny więc nie psuje odbioru.

Pomimo moich zarzutów książka dobrze wieńczy trylogię o początkach zdrady Horusa i uważam że ta jako całość jest pozycją obowiązkową dla wszystkich którzy choć trochę zauważają fluff w tej grze. Może teraz podpadnę wszystkim fanom xensów wszelkiej maści ale to właśnie Herezja i konflikt miedzy Horusem a Imperatorem są fundamentem tego świata a cała reszta to dodatki oczywiście często wręcz niezbędne ale dodatki. Zatem nawet jeśli człowiek aż tak się nie jara wydarzeniami z 30 millenium i nie zamierza czytać o wszystkich tych drobnych wydarzeniach o których z taką lubością rozpisują się aktualnie autorzy BL, to ta podstawowa trylogia nadal jest must-have.

A dodatkowo wydanie Fabryki tak ładnie wygląda...

2 komentarze:

  1. problem z Galaktyką w Ogniu jest taki, że jest cholernie krótka - wystarczy porównać oryginalne pierwsze 3 tomy. Galaxy in Flames ma tylko prawie 400stron, do tego dużo większą czcionką niż poprzedniczki.
    tak jak mówisz - Counter nie wykorzystał potencjału. nie rozwinął postaci. przyszedł na gotowe.
    Mi ta książka podobała się bardzo, nie mogłem się oderwać, ale prawdopodobnie właśnie przez to, że jest to zwieńczenie trylogii. epickości jej odmówić nie można, ale po tak dobrze przygotowanym gruncie przez Abnetta i McNeilla ciężko byłoby to spieprzyć.

    Emeryt

    OdpowiedzUsuń
  2. Counter tam po prostu wykazał się brakiem znajomości poprzednich tomów (vide wspomnienia Iactona Cruze, i kompletne zaprzeczenie tego co napisano w I tomie). Ogólnie to nie wiem jakim cudem Counter się załapał na napisanie tego tomu, przecież poza Duszożłopami on wszystko knoci.

    No i ci kapelani jeszcze do kompletu.....

    OdpowiedzUsuń