Zgaduje, że pewnie większość z Was, drodzy czytelnicy, obstawiała, że skoro dziś jest poniedziałek po masterze a ja wrzucam notkę to będzie ona o Halo Stars. Jednak tu następuje niespodzianka i o Halo będzie później ponieważ relacja z tego turnieju wiąże się z akcją specjalną co do której mam jedynie nadzieje, że w ogóle wypali. Ale o tym później a póki co do rzeczy czyli:
Black Library digital
Nie zamierzam ukrywać faktu, że koncepcja bardzo mi się podoba. Ebooki, audiobooki i inne współczesne wariacja na temat książki to fajne rozszerzenie oferty takiego wydawnictwa jak Black Library. I o tym by się przekonać jak to działa w praktyce ściągnąłem pierwszą darmową książkę czyli "Duchy Gaunta" tom pierwszy. Udało mi się znaleźć jakiś czytnik na telefon i... wsiąkłem. Bardzo wygodne, dobra książka - po prostu rewelacja. Nawet się nie spodziewałem, że to może aż tak fajnie działać bez jakiegoś kindla czy innego iPada. Fakt, że ekran w telefonie mam raczej większy niż mniejszy ale takich aparatów jest coraz więcej na rynku i wśród użytkowników. Polecam po prostu potestować bo nie wszystkim musi pasować takie podejście do literatury ale również na początku jakoś tego nie widziałem a teraz dostrzegam sporo plusów więc może warto.
Natomiast tym co mi się absolutnie nie podoba w tym całym pomyśle BL to ceny. Od jakiegoś czasu zwykły paperback kosztuje 8 funtów, natomiast za to samo w wersji cyfrowej czyli pozbawionej kosztów nadania fizycznej formy oraz późniejszej jej dystrybucji, życzą sobie 6,5 funta. Jak dla mnie o jakieś 3 za dużo. I nie uważam tak tylko z powodu naturalnego odruchu konsumenta lecz również za sprawą logiki.
Bowiem ta sama książka która kosztuje na stronie BL 8 funtów na amazonie jest już do dostania za jakieś 5-6. A przy tej okazji warto przypomnieć, że ostatnio ten gigant handlu w internecie zauważył istnienie naszego kraju i wysyła zamówienia do Polski za darmo. Jeśli więc książka w wersji papierowej jest tańsza od swego cyfrowego odpowiednika to coś jest nie tak. Mimo wszystko, przynajmniej dla mnie ebook może być co najwyżej uzupełnieniem ale nie głównym źródłem literek. W końcu choćby widok książek na półce jest jedną z ważniejszych przyjemności związanych z literaturą.
Czas pokaże jak ten biznes będzie wyglądał ale na tą chwile jestem zaniepokojony, że nie będzie się cieszył popularnością. A to w dalszej perspektywie może oznaczać, że go zwiną albo będą go traktować po macoszemu czy innej najmniejszej linii oporu. A nie da się ukryć, że byłoby szkoda, bo tak jak napisałem na wstępie koncepcja jest zacna i warta tego by się rozwijała.
poniedziałek, 25 października 2010
piątek, 22 października 2010
Reisefieber
Trzecia notka w tym tygodniu i żadnej nie napisałem. Jednak marzenia się spełniają ;).
Dziś z 24cala debiutuje wielu czytelnikom dobrze znany Afro i pisze o zajawisku jak nabardziej na czasie zresztą przekonajcie się sami:
Witam!
Tu afro.
Korzystając z gościnny na łamach Trejowego bloga, chciałbym się podzielić z czytelnikami kilkoma przemyśleniami dotyczącymi naszego hobby.
Na początek zdecydowałem się wziąć na warsztat temat w tym tygodniu niezwykle na czasie: Reisefieber.
Termin, w szczególności dla czytelników słabiej znających język sąsiadów zza zachodniej granicy, może przywoływać jakieś niepokojące skojarzenia (np. Wunderwaffe, itp.).
Otóż nic bardziej mylącego, a sam termin oznacza ekscytację, względnie nerwowość, z powodu zbliżającej się podróży.
Akurat tak się składa, że dla niektórych z nas zwieńczeniem całotygodniowego znoju będzie weekendowa wizyta w Szczecinie (z naciskiem na „niektórych”, gdyż jak widać turniej pewnikiem odbędzie się w dość kameralnej atmosferze).
Że tak to ujmę, nie „piję” w tym momencie do tej konkretnej imprezy, ale do ogólnego zespołu zdarzeń oraz zachowań charakterystycznych dla dni poprzedzających wymarsz na front.
Okres ten zaczyna się, lub też jest poprzedzony, czasem wzmożonego wysiłku umysłowego.
I tu w zależności od preferencji, czy ilości walizek z figurkami stojących w kącie, zaczynamy pierwsze, intelektualne zmagania z pozostałymi uczestnikami. Wybieramy armię, składamy rozpiski.
Bierzemy co trzeba, co nam się podoba lub to, czym możemy się pochwalić (w tym miejscu pozdro dla Perzana). Mniej więcej na tym etapie wiemy, co trzeba domalować lub gdzie/ do kogo się po prośbie zwrócić. No chyba, że już wszystko mamy, i nie pozostaje nam nic innego jak czekać wigilii turnieju i momentu wymarszu. Ale w większości wypadków jednak zawsze jest coś do zrobienia, ewentualnie „upiększenia”.
To jeszcze nie jest klasyczne „Reisefieber”. Powoli zaczynamy rozbudzać poniekąd uśpione pokłady zamiłowania do sztuki, lub ćwiczyć zdolności interpersonalne w zakresie okazywania nam zaufania (bo pożyczanie figurek, własnoręcznie pomalowanych, czy pomalowanych za własnoręcznie zarobione pieniądze, to nie jest takie hop siup).
W tym okresie nasze pamperki znajdują się w centrum uwagi. Pasjami zaliczają wizyty w salonach piękności, zabiegi rewitalizacyjne czy też nawet temu okresowi zawdzięczają swoje stworzenie.
A poczucie rosnącej ekscytacji przed zbliżającą się podróżą narasta…
Wiadomo, człowiek zwierz stadny. Łatwiej, bezpieczniej i przyjemniej w większej grupie się podróżuje. Zatem zaczynamy z właściwymi dla danego miejsca zamieszkania ludkami zawierać na czas podróży pakty, stanowiąc o tym czym, kiedy i którędy, nie pomijając zasad podziału kosztów wyprawy.
Z własnego doświadczenia wnioskuję, iż człowiek z wiekiem wygodniejszym się staje. Podłoga, śpiworek, karimata czy materac to już żaden komfort dla starych kości.
Zatem należy się rozejrzeć za jakimś lokum (hotel, schronisko czy też domowe pielesze przyjaznych nam tubylców), gdzie będzie można po zmaganiach turniejowych i towarzyskich siły zregenerować.
Interesujący jest fakt, że nasza wrażliwość na szeroko pojmowane piękno wobec twórczości własnej, w stosunku do ubywającego czasu proporcjonalnie maleje. To co jeszcze 2-3 dni temu, ba, nawet wczoraj, wydawało się nie do przyjęcia, staje się nagle rozsądnym kompromisem między włożonym/pozostałym czasem a efektem uzyskanym.
No ale w końcu to nie konkurs piękności. To głównie starcie umysłów. Czas wielkiej rozkminy i marszczenia w zadumie czoła.
Wreszcie nadchodzi upragniony moment. Upewniwszy się, iż mamy wszystkie niezbędne rzeczy, a więc primo figurki, następnie niezbędny zapas bielizny i innych ciuchów, względnie sprzętu wypoczynkowego, w końcu ruszamy!
W tym miejscu wypada dodać o jeszcze jednym, dość istotnym, aczkolwiek nieobligatoryjnym, elemencie: Beforek. Co to takiego, chyba nie trzeba specjalnie wiele tłumaczyć. Nadmienię tylko, iż różnice między before’kiem a after’kiem dotyczą jedynie etapu imprezy, na którym mają miejsce. Warto pamiętać, by udział w before’ku nie pokrzyżował nam planów udziału w after’ku ;)
Jeszcze tylko 10 godzin w pociągu lub aucie, noc towarzyskich zmagań w ramach before’ku, a rankiem hot dog na BP, jajcóweczka czy zestaw śniadaniowy w Makoo i wszystko się zacznie.
Wreszcie nastaje Świt Wojny!
Docieramy na miejsce turnieju, lustrujemy mniej lub bardziej syto zastawione stoły. Jeszcze tylko tradycyjny poślizg ze startem imprezy, niepewność przed pierwszym losowaniem, giełda czelendży i w końcu…alea iacta est !
Witamy się z przeciwnikiem, losujemy zaczynanie, siadamy wygodnie na krzesełku. Rozglądamy się wokoło. Znajome mordy zaczynają marszczyć czoła, jeszcze krótkie rozmowy, wspomnienia wczorajszego wieczoru mocno dobijają się z tyłu głowy…
I jest pięknie! Patrząc na otoczenie dochodzimy do radosnych wniosków: nie jesteśmy w pracy, po trudach dni spędzonych w pracy, po całym wysiłku artystycznym, wreszcie nadszedł czas dożynek. Czas tylko dla nas i naszych figurek :)
W perspektywie 5+ bitew, pogadanek w dobrym towarzystwie, afterka i konsumpcji :D
Czy może być coś piękniejszego?
A tak dla lepszego zilustrowanie odczuć o których wyżej wspomniałem, pewien kawałek. W bardziej współczesnym wykonaniu.
Nie tylko o tytuł tu chodzi….
Narka
Etykiety:
Afro,
scena turniejowa
wtorek, 19 października 2010
Łysy maluje figurki
Michu zrobił mi niespodziankę a pewnie i Wam i przesłał kolejną notkę w trybie ekspresowym. Więc ja, czym prędzej, w trybie ekspresowym ją publikuje.
Ta-daaaam:
Nadaje Michu. Pewnie nie tylko Trej siedzi gdzieś zgarbiony i chlapie figsy kolorowymi substancjami. Myślę, że wielu z Was domalowuje właśnie jakieś brakujące oddziały, lub ewentualnie stoi z batem w ciemnym, mokrym lochu nad jakimś biednym gnomem odwalającym czarną robotę. Zbliża się szczeciński master i koszt przygotowań to nieodmienne kilka krótszych nocek (parę wpisów na blogu tez poległo, prawda Treju? :) ). I szczerze powiedziawszy, zazdroszczę Wam. Dlatego postanowiłem napisać o BP.
Punkty, punkty...
Od kiedy wyszedł nowy kodeks bladzi udało mi się złożyć i pomalować całkiem sensowną armię (w kontekście ilości - wyborów rozpiskowych nie komentuje), trzymając się zasady, iż nie gram jeśli nie mam czegoś nowego pomalowanego. Wybitnie też pomogło założenie, iż pożyczam na mastery tylko w ostateczności. I działało. Aż do Halo. Kiedy uświadomiłem sobie, że nie dam rady pojechać do Szczecina literalnie rzuciłem pędzle w kąt.
Jasne, to że nie jadę jest w jakiejś tam mierze uwarunkowane brakiem czasu, więc na figsy też mam go mniej, ale myślę że to nie główny powód. Otóż doszedłem ostatnio do wniosku, pewnie z uwagi na toczącą się na Gildii dyskusję, że ja maluje dla punktów. Nie ze względów ideologicznych ani wyrachowania. Ja lubię malować figurki. Ale armie maluje bo na mastery trzeba a staram się ładnie bo za to dostaje się punkty. Dla czystej przyjemności malowałbym laski w bikini a nie marinsów. Zauważalne punkty za malowanie są dla mnie motywacją do starania się przy malowaniu jak i samego jechanie na mastera. I mam nawet gdzieś w głowie granicę punktową - równowartość jednej bitwy na 5 turowym masterze.
Wiem, że brzydko i nieładnie ekstrapolować swoją postawę na innych ale utwierdzam się w przekonaniu, że malowanie jest integralną częścią nie tyle hobby, co turniejów i sam wymóg malowania w połączeniu ze szczątkową oceną jakości nie uchroni nas przed gumoludami. A ja ich nie chce widywać, także w swoje armii.
To powiedziawszy, idę na BP. Hot-doga sobie zjem.
Etykiety:
ciekawsotka,
Michu,
scena turniejowa
poniedziałek, 18 października 2010
Liga.sztab.com.pl
Ledwo człowiek wyjedzie to się ziomy rozkręcają ;). A tak bardziej serio to Michu przybliży dziś Wam niby nic nowego czyli ligę lokalną ale w zupełnie innej odsłonie. Zresztą przeczytajcie sami:
Liga.sztab.com.pl
Nadaje Michu. Jak część z Was wie (szczególnie słów Ci z Pozka...) jakoś tak w środku minionych wakacji światło dzienne ujrzał twór o nazwie Poznańska Liga Warhammera 40k. Mija już ponad 1,5 miesiąca od kiedy Trej poprosił mnie o napisanie o niej kliku słów. Może to wydawać się nieprawdopodobne, ale opóźnienie to nie wynika z mojej wrodzone niechęci do pracy. Chciałem dać Lidze trochę czasu i dobić do co najmniej setki gier aby nie pokazywać pustej strony wypełnionej dobrymi chęciami. Myślę, że czas nadszedł. A jeśli przy stronie jesteśmy to zapraszam do odwiedzin pod adresem: http://liga.sztab.com.pl.
Rycina 1. Strona Poznańskiej Ligi Warhammera 40k
Koncepcja Ligi ujęta w jednym zdaniu jest następująca: system rankingowy umożliwiający miarodajne określenie względnych umiejętności graczy klubowych, oparty o pojedyncze, rozgrywane na dowolnych zasadach bitwy. Jak widać nie jest to liga w rozumieniu kampanii, różni się też znacząco od Ligi Ogólnopolskiej. Chcieliśmy mieć ligę, która umożliwiałaby rywalizację wewnątrz klubu a jednocześnie zapewniała możliwość zabawy zarówno ludziom dysponującym czasem na jedną grę dziennie jak i jedną w miesiącu. Stąd jest to ranking oparty o system Elo, podobny do stosowanego między innymi w szachach. W wielkim skrócie: wygrywasz-ranking rośnie, przegrywasz-maleje a wielkość zmiany zależy od różnicy w rankingu i powiązanego z nią rozkładu prawdopodobieństwa pozwalającego określić spodziewany wynik bitwy. Przy czym nie jest to zależność liniowa tylko określona krzywą logistyczną. Eliminuje to w dużym stopniu wpływ ilości rozegranych gier, gdyż liczy się jakość wyników a nie ich ilość (przy pewnej minimalnej liczbie rozegranych gier). Dodatkowo, do rankingu liczą się wszystkie bitwy rozegrane w dowolnym miejscu i czasie pod warunkiem, że obaj gracze potwierdzili wynik (karteczki lub forum). Liga ma działać sezonowo (nagrody itp.) ale sam ranking jest przewidziany jak twór wieloletni - im dłużej trwa tym będzie bardziej wiarygodny.
Tworząc Ligę musieliśmy przyjąć kilka kompromisów takich jak liczenie bitwy jako wygranej dopiero od wyniku 14:6, z uwagi na brak rozróżnienia między zwycięstwem "ledwo, ledwo" a masakrą w oryginalnym systemie, oraz ustalić kilka zmiennych na ślepo takich jak maksymalna ilość punktów do zdobycia. Jest więcej niż prawdopodobne, że przynajmniej część z nich trzeba będzie zmodyfikować po pierwszym sezonie ale po to pierwsze sezony przecież są... Od początku też zakładaliśmy istnienie strony. Powstała dzięki wysiłkom eM-a (silnik), Michałku (grafika) i moim (literki). Póki co ilość bajerów jest ograniczona ale staramy się aby rosła (profil, bannery itp.)
Podpis: Profil gracza na stronie ligowej
Tekst jest już i tak długi jak na wyporność wpisu blogowego, dlatego też nie będę się zagłębiał dalej w szczegóły. Nie chcę też opisywać przemyśleń odnośnie zasad bo na to przyjdzie czas po zakończeniu sezonu. Ograniczę się jedynie do pierwszych wrażeń. A te mimo wszystko zachęcają. Mamy ca. 100 gier rejestrowanych miesięcznie a dowolność terminów i punktów sprawiła, że część tzw. kanapowych graczy czynnie uczestniczy. Dodatkowym plusem jest, że możemy w lidze mieć placówki zamiejscowe w formie Treja, który jak na razie pnie się żwawo w górę klepiąc nam buzie na masterach :) . Miło też, że udział nowych twarzy, i to w czołówce, jest zauważalny. Mam nadzieję, że zapał nie okaże się słomiany - póki co mamy kilka pomysłów na ożywienie rozgrywek a Trej planuje fluffową kampanię, więc jesteśmy dobrej myśli.
Ciekawym jak zwykle Waszego zdania, tak odnośnie samego pomysłu jak i zasad. Może myśleliście zrobić coś podobnego u siebie? Jak tak to w jaki sposób? A może chcecie zapisać się do Ligi - (uwaga reklama) wystarczy wstąpić do Sztabu :) I tym optymistyczny akcentem dziękuję za uwagę.
Etykiety:
Michu,
scena turniejowa
środa, 13 października 2010
Długousi wyskakujący z portalu czyli...
... dlaczego chce zbierać Dark Eldarów. Ta notka to coś w rodzaju działania PR'owego pt. nie jestem sezonowcem bo przecież ja od zawsze byłem stworzony dla Dark Eldarów tylko oni dopiero teraz zostali stworzeni dla mnie ;). A tak bardziej serio to po prostu mi się na wspominki wzięło ale przy DE o to nie trudno, bo do tej pory to był jeden wielki skansen, więc czuję się poniekąd usprawiedliwiony.
Wiele lat temu wymyśliłem sobie, że będę zbierał Eldarów ale tych w odmianie bright a bezpośrednim impulsem do tego był podręcznik do Eye of Terror i zawarty w nim armylist Ulthwe Strike Force. Dla tych dla których te czasy są zbliżone do okresu panowania dinozaurów krótki zarys tej bardzo ciekawej armii. Bazowała ona na obowiązkowym portalu oraz zasadzie, że minimalnie połowa slotów musiała zostać w rezerwach. Dominującymi jednostkami w zmodyfikowanym względem poprzedniego kodeksu Eldarów armyliście było wszystko co guardiańskie czyli Vypery, Walkery czy składy piechoty wszystko w wersji Black czyli z BS 4. Natomiast czołgi czy duże zombiaki w tej armii nie były nawet dopuszczone. Podstawowym oddziałem w tej armii była rada serowa w której mogło być w pierony farseerów i każdy z nich był niewyciągalny (bo nie był IC). Generalnie armia była wymagająca ale swoje do zaoferowania miała i mogła z spokojem walczyć na turniejach. No ale potem przyszedł aktualny kodeks Eldarów a wraz z nim zniknęły wszelkie craftworly więc USF również odeszło do warpa.
No ale ja zostałem z modelami guardianów, vyperów (kiedyś były o niebo lepsze od walkerów) i warlocków wymyśliłem więc, że złoże te normalne eldary ale w klimacie USF czyli z dużą ilością zabawek obsługiwanych przez guardianów. Jednak oczywiście nie starczyło mi zacięcia by armie doprowadzić do stanu użyteczności - turniejowej zwłaszcza.A przy okazji był to złoty okres mocy kłapouchów co również przekładało się na popularność tej armii co dodatkowo odbierało motywacje. Trzymałem się zatem Ravenwingu a moi wytwórcy świec wytrwale zbierali kurz.
W międzyczasie pojawiały się myśli że skoro z tą jedną armią bazującą na portalu mi się nie udało to może warto tej drugiej się przyjrzeć. I póki mój wzrok omiatał jedynie zasady to mi się podobało ale jak tylko dochodził do modeli to mi wszelkie pomysły na zbieranie Darków przechodziły jak agonizerem odjęte. Jednak kiedy tylko się nasilały plotki o nowym deksie co przez ostatnie lata było zjawiskiem dość cyklicznym to serce mi przyspieszało. Po czym dość szybko zwalniało gdy się okazywało, że to jeszcze nie teraz.
Jednak gdy już się doczekaliśmy i teraz jak patrzę na nowe modele Mrocznych Eldarów to czuję niezdrową ekscytację, a oczekiwanie na to aż wezmę kodeks do ręki sprawia, że zaczynam rozumieć o co chodzi w tym całym Power from Pain. I może to będzie ten moment kiedy uda mi się zebrać długo oczekiwaną armię kłapouchów wyskakujących z portalu z mordem w oczach oraz z palnikami i obcęgami w dłoniach. Kolejna okazja pewnie za jakieś 6 czy 12 lat.
Wiele lat temu wymyśliłem sobie, że będę zbierał Eldarów ale tych w odmianie bright a bezpośrednim impulsem do tego był podręcznik do Eye of Terror i zawarty w nim armylist Ulthwe Strike Force. Dla tych dla których te czasy są zbliżone do okresu panowania dinozaurów krótki zarys tej bardzo ciekawej armii. Bazowała ona na obowiązkowym portalu oraz zasadzie, że minimalnie połowa slotów musiała zostać w rezerwach. Dominującymi jednostkami w zmodyfikowanym względem poprzedniego kodeksu Eldarów armyliście było wszystko co guardiańskie czyli Vypery, Walkery czy składy piechoty wszystko w wersji Black czyli z BS 4. Natomiast czołgi czy duże zombiaki w tej armii nie były nawet dopuszczone. Podstawowym oddziałem w tej armii była rada serowa w której mogło być w pierony farseerów i każdy z nich był niewyciągalny (bo nie był IC). Generalnie armia była wymagająca ale swoje do zaoferowania miała i mogła z spokojem walczyć na turniejach. No ale potem przyszedł aktualny kodeks Eldarów a wraz z nim zniknęły wszelkie craftworly więc USF również odeszło do warpa.
No ale ja zostałem z modelami guardianów, vyperów (kiedyś były o niebo lepsze od walkerów) i warlocków wymyśliłem więc, że złoże te normalne eldary ale w klimacie USF czyli z dużą ilością zabawek obsługiwanych przez guardianów. Jednak oczywiście nie starczyło mi zacięcia by armie doprowadzić do stanu użyteczności - turniejowej zwłaszcza.A przy okazji był to złoty okres mocy kłapouchów co również przekładało się na popularność tej armii co dodatkowo odbierało motywacje. Trzymałem się zatem Ravenwingu a moi wytwórcy świec wytrwale zbierali kurz.
W międzyczasie pojawiały się myśli że skoro z tą jedną armią bazującą na portalu mi się nie udało to może warto tej drugiej się przyjrzeć. I póki mój wzrok omiatał jedynie zasady to mi się podobało ale jak tylko dochodził do modeli to mi wszelkie pomysły na zbieranie Darków przechodziły jak agonizerem odjęte. Jednak kiedy tylko się nasilały plotki o nowym deksie co przez ostatnie lata było zjawiskiem dość cyklicznym to serce mi przyspieszało. Po czym dość szybko zwalniało gdy się okazywało, że to jeszcze nie teraz.
Jednak gdy już się doczekaliśmy i teraz jak patrzę na nowe modele Mrocznych Eldarów to czuję niezdrową ekscytację, a oczekiwanie na to aż wezmę kodeks do ręki sprawia, że zaczynam rozumieć o co chodzi w tym całym Power from Pain. I może to będzie ten moment kiedy uda mi się zebrać długo oczekiwaną armię kłapouchów wyskakujących z portalu z mordem w oczach oraz z palnikami i obcęgami w dłoniach. Kolejna okazja pewnie za jakieś 6 czy 12 lat.
Etykiety:
nowości GW
środa, 6 października 2010
Kostki i proksy czyli co wolno na lokalach?
Osobiście uważam, że fakt, iż lokale są na sam dole drabinki splendoru turniejowego nie oznacza, że wszystko powinno być na nich dozwolone. Dobrze jest gdy np. gracze mają kostki miarki etc bo zdarzało mi się nie raz oglądać sytuacje w których obaj zawodnicy nie mieli czym turlać i pożyczali garść od sąsiadów. Podobnie jest z czytelną rozpiską - jeszcze nikomu nie zaszkodziła i pomaga w tym by gra był szybsza i bardziej przejrzysta. Jeden czy dwa punkty za takie bardzo wygodne gadżety mogą pomóc ludziom się zmobilizować by o nie zadbać, a komfort gry gdy można się skupić wyłącznie na własnym stole idzie mocno w górę - przynajmniej dla niektórych.
O ile potrzeba posiadania miarki podczas gry jest trudno do podważenia to tzw. proxy są bardziej kontrowersyjne. Nie da się ukryć, że opcja przetestowania jakiegoś oddziału/ów na lokalu jest nie do przecenienia ale trudno oczekiwać, że każdy nabędzie stosowne modele na wyrost. Jednak z drugiej strony jeśli 3/4 armii przeciwnika nie jest tym na co wygląda i wcale nie jest to zgrabne count-as to niektórzy np. ja zaczynają się gubić. I osobiście uważam, że w erze for nanecie na prawdę łatwo pożyczyć brakujące modele - zwłaszcza w silnie rozwiniętych ośrodkach nie ma zatem potrzeby proksowania. A jeśli nawet przytrafi się taka konieczność będzie to marginalne i nie wpłynie na komfort gry.
Wiem, że to truizm ale należy pamiętać, że generalnie ta gra jest dwuosobowa i dobrze jest gdy obie strony mają przyjemność z przebywania przy stole. Jeśli więc ogarnięcie armii na lokala to kilka minut na znalezienie templatek i skontaktowanie się z kimś od kogo możemy pożyczyć brakujące modele to czemu tego nie zrobić? Zwłaszcza, że te kilka minut przekłada się na kilka godzin zabawy.
A jak to wygląda u Was w mieście?
Etykiety:
scena turniejowa,
z życia for
Subskrybuj:
Posty (Atom)