piątek, 2 listopada 2007

Apokalipsa - post scriptum

Już po napisaniu recenzji, ciągle zastanawiając się nad Apokalipsą naszła mnie pewna refleksja na temat 40ki zwłaszcza w naszym lokalnym (tzn. polskim) wydaniu. Co prawda będę pisał przez pryzmat własnych doświadczeń ale myślę, że sporo ludzi będzie miało podobne odczucia.
Gram już po powrocie do hobby parę dobrych lat i to pykanie jest nieodłącznie powiązane z ligą i turniejami. Wszyscy dobrze znamy schemat który wygląda mniej więcej tak: zbliża się turniej więc szykuje się rozpiskę, a jeśli się nie ma do niej przekonania to trzeba ją wcześniej przetestować. Po czym jest kolejny turniej więc znowu się kleci rozpe która następnie poddaje się eksperymentom i tak dalej. Wiadomo, że są różne limity punktowe, misje, regulaminy ale cała aktywność jeśli chodzi o granie skupia się na turniejach i przygotowaniach do nich. Bo jeśli ktoś nie jest bezrobotnym studentem zaocznym to nie ma zbyt wiele czasu na granie. Przecież czasem/często nie ma się czasu by pójść na turniej (nie mówię o takich na które trzeba jechać) a co dopiero rozpiski testować.
Taki cykl grania skutecznie zasłania nam to co może się uda niektórym na nowo odkryć za pomocą Apokalipsy czyli fun z gry. Nie tylko ze zwycięstwa, wyniku czy ogólnie z sukcesu, tylko fun z po prostu fajnej bitwy. Daleki jestem od krytykowania turniejów, ligi czy gry by wygrać. Nie trafia też do mnie podział na pg i klimaciarzy. Jednak nie oszukujmy się - turniejowo się gra tak a nie inaczej wystawiając takie a nie inne armię. Co jest w pełni zrozumiałe bo niezależnie od tzw. ciśnienia każdy chce swoją bitwę wygrać. Bo w końcu po to się idzie na turniej i to jest normalne. Poza tym parę razy w życiu coś tam wygrałem lub byłem w czołówce i to jest naprawdę fajne uczucie jak się jest na topie. Normalna psychologia sportu.
Kiedy jednak widzę w klubie czy domu bitwę gdzie stają naprzeciw siebie dwie armie na 2k wydanie Teresa Orlovsky i w trakcie rozstawienia ma miejsce następujący dialog:
- Co gramy wogóle?
- Reacona?
- Ok
to mi się w żołądku przewraca. Ile razy można katować te kilka misji??.
Może jednak czasem warto zajrzeć w kodeksie na inne strony niż te z dużą ilością cyferek i wymyślić jakąś misję nawiązującą do fluffu własnej armii? Albo podeprzeć się jakimś "dziełem" z Black Library (zwłaszcza teraz kiedy komiksy są tam za free)? Albo zastosować jakieś ciekawostki z tej stronki np. Creature Feature? Albo najzwyczajniej w świecie przejść w BBB do misji pokroju Ambush czy Meat Grinder. Można też zagrać najpierw Kill Teamy od których będzie zależało coś w głównej misji. Jak widać opcji jest w pyte wiele i tylko od nas zależy czy z nich skorzystamy. Jedyne co jest problemem to chęci bo by zagrać w coś nowego często wystarczy przeczytać kilka zdań. Oczywiście niektórym to może nie być potrzebne do szczęścia bo wolą "turniejową adrenalinkę" czy coś tam ale mam wrażenie, że większość graczy nie kojarzy bogactwa świata 40ki z stołem do gry, żyjąc w słodkiej niewiedzy co ich omija ;).
I chociaż w Imperium niewiedza i ignorancja są w cenie to chyba są lepsze drogi na okazania znajomości fluffu. Nie trzeba sobą tego personifikować.
A poza tym wydaje mi się, że najzwyczajniej w świecie warto spróbować czegoś nowego bo nawet jeśli nie przypasuje to po powrocie stare będzie lepiej smakowało. A może się okazać, że niektóre składniki z nowych dań świetnie pasują do starej kuchni. Nawet jeśli okażą sie jedynie niewinną przyprawą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz