niedziela, 28 października 2012

Abbadon i jego wybrańcy


Dziś udało mi się zagrać 3 pierwsze bitwy korzystając z zasad rodem z nowego kodeksu chaosu i muszę się przyznać, że mi się podobało. Głównie dzięki temu, że grałem je na turnieju par i demony mojego współwyznawcy odwalały całą brudną robotę. Zatem zanim zacznę się mądrzyć na temat nowych rogatych marinsów odczekam chwilę by zagrać na więcej niż 800 punktów i raczej już samodzielnie by mieć lepszy materiał poglądowy.

Chciałem się jedynie przy tej okazji podzielić pewną myślą która powstała z oparów chmieluprzy okazji ostatniego spotkania piwnego a której współautorem był Nathaniel. Omawiając poszczególnych speciali z deksu CSM doszliśmy do Abaddona i jego zasady pozwalającej wystawiać Chosenów jako troopsy. I wydało nam się to mocno niedorzeczne przynajmniej patrząc na to od strony fluffu. Zawsze kapitan pierwszej kompanii Luna Wolves a potem Sons of Horus miał obstawę terminatorów. Jego zakon miał jako jeden z pierwszych jak nie po prostu pierwszy dostęp do pancerzy terminatorskich i z entuzjazmem z tego korzystał. I to właśnie Abaddon z zapałem im przewodził. Zatem dlaczego to nie właśnie terminatorzy nie są jego ulubioną jednostką przenoszoną do troopsów a jacyś pseudo-wybrańcy? Nie potrafiliśmy sobie tego wyjaśnić.

Inna sprawa, że taki rogaty Deathwing miałby pewnie całkiem nie małe wzięcie. Fajne, ekonomiczne i całkiem grywalne. Gdyby jeszcze można było to spakować do czegoś pojemniejszego niż tylko zwykły landek to już wogóle była by petarda, ale to już temat na zupełnie inną notkę...

środa, 24 października 2012

First Blood czyli czy ktoś wołał doktora?

Nadaje Michu. Dzisiaj będzie o turnieju. Niestety tym razem ilość zrobionych zdjęć jest pomijalna, więc nie wykręcę się sianem jak zwykle i zamiast opowieści obrazkowej, relacja prozą. Poza tym, wypada coś napisać zważywszy na niecodzienne wydarzenia jakie miały miejsce. Ale od początku.


W ostatni weekend miałem przyjemność gościć w stolicy polskiego winiarstwa na pierwszym, trafnie nazwanym First Blood, czelendżerze w Zielonej Górze. Dotrzeć z Poznania nie było wcale tak łatwo jakby się mogło wydawać. Wraże siły rzuciły przeciw nam mgły gęste niczym 5-edycyjny night fight - na szczęście farseer eM za kółkiem zdołał przewidzieć wszystkie wyskakujące niespodzianie maszyny rolnicze i dojechaliśmy bez szwanku. Wydaje się, że w dziedzinie przewidywania ruchu ulicznego Rudzik musi się jednak podszkolić :) 

Przywitała nas miejscówka wielce przyjemna. Miejscowe władze postanowiły zrewitalizować niewielki poprzemysłowy budynek, praktycznie w centrum miasta, i oddać w ręce wszelkiego typu darmozjadów i wichrzycieli pokroju stowarzyszenia winiarzy czy klubu fantastyki Ad Astra, którego byliśmy gośćmi. Sala klimatyczna, choć trochę zbyt gorąca jak na mój gust, z drewnianymi podporami dodającymi charakteru, w sam raz na 30-40 osobowy turniej. Organizatorzy zadbali o nas i po krótkiej walce z sędziówką (takie frycowe każdy org zapłacić musi) zostaliśmy wyposażenie w zgrabne książeczki oraz gadżet w postaci pendriva.  Graczy było mniej niż się spodziewano ale więcej niż obawiano, więc status turnieju został utrzymany a jednocześnie było kameralnie i przyjemnie. Zza okien przebijało słońce przypominając nam, że nie jest do końca normalnym grać w plastikowe pamperki przy tak pięknej pogodzie.

Kilka słów o grach. Miałem demony, rzekłbym ostatnimi czasy standardowe, z małymi usprawnieniami: Fateweaver, Bloodthirster, 3xFlamery, 3xScreamery, 5xHorrory, w tym jedna 9 i jedna ikona plus bolty. Wszystko to wzbogacone o trening mentalny w postaci mantr - "FT po drugiej turze może odpocząć", "Wraithy to tacy marinsi tylko łatwiej ich zobaczyć", "5 boltów, BT i FT to 2 flyery na ziemi na turę". Dodatkowo miałem też przygotowaną strategię turniejową: w pierwszej bitwie bęcki od necronów i skryty atak na pudło drugiego dnia. Niestety, nie wszystko wyszło.

W pierwszej bitwie czelendż z Adrianem i jego wraitwingiem. Bez rogali więc gra uczciwa, chociaż ostatnim razem jak graliśmy Szwagrowi zabrakło 1 figurki do stejblowania mnie. Tym razem jednak FT postanowił nie ginąć w pierwszej turze w przeciwieństwie do niejakiego Oberona (biedak będzie miał do mnie uraz - patrz druga bitwa), horrory zostały w warpie do 4 tury, ja odkryłem zasadę Smash a Adrian został fetyszystą cyfry 2 na kostkach. Koniec końców 18-2 plus karniaki za przedłużanie (skoczyliśmy po piwo przed bitwą). W międzyczasie uczestniczyłem w zabawnej scenie przekonywania sędziego, że necroni nie mają zrobionych podstawek, gdyż symbolizuje to teleportację :)

No i po pierwszej bitwie plan się zepsuł. W dodatku krwawej pomsty na Szwagrze zamierzał dokonać Afro. Tutaj rogale i bilans bitew dla mnie równie niekorzystny. Na szczęście Tzeentch pomyślał za mnie i nie pozwolił wystawić w pierwszej turze tego co chciałem. W drugiej turze wylądowałem necronom na plecach i tylko zobaczyłem przelatujące nad głowami rogale.  Para Oberon&Zandrek wystąpiła w komplecie, jednak znowu nie dane mi było poznać ich zasad... W rezultacie szło mi tak dobrze, że z emocji zacząłem popełniać błędy a Afro cisnął horrory nieustannie i gdyby gra się nie skończyła byłoby krucho. Ale było inaczej i 20:0 dla mnie.    

Trzecia bitwa to Typhus i miliard wilków w Drop Podach. Scenariusz to anihilacja więc raczej stawiałem na wygraną ale to co się stało przeszło moej oczekiwania. To jest naprawdę fatalny matchup dla dropowych marinsów. Naprawdę. Spadają strzelają, giną. Spadają strzelają, giną. Szkoda gadać - z tego naprawdę nie szło wiele ukulać. Chociaż Typhus starał się mnie zjeść psychicznie wyzywając mnie od 4 murzynów a siebie portretując w postaci nastoletniej dziewczynki. Szczegółów oszczędzę :) 20:0 dla mnie.



Trochę odpoczynku i afterek. Jako, że spaliśmy na wspólnej sali postanowiliśmy oszczędzić sobie higieny tym razem i od razu uderzyliśmy do knajpy. Wszystkiego 500 metrów, a za przewodników mieliśmy starszą część Ad Astra, którzy mimo iż niefigurkowi, dbali abyśmy się dobrze bawili za co chwała im. Lord Malcolm, planszówki i Karkówa jedzący pizzę jak małą kanapeczkę umiliły nam wieczór skutecznie.

Rano Krysiak i IG z Null Zone i Gate of Infinity. Znów nie ta połowa i tym razem nie do końca było to dobre. FT zginął co prawda ale uczciwie zastrzelony po tym jak zrobił swoje pozwalając wytrwać Scremerom. Tutaj największe podziękowania dla mojego ulubionego sędziego Jacka za uświadomienie, że Null Zone nie działa na covery :) Gwardziści mieli świetne morale w tej bitwie, tak świetne, że szarża z granatami na BT wydawała się dobrym pomysłem. Nie był to jednak pomysł najlepszy i 14:6 dla mnie. Różnie być mogło bo przeciwnik kminił dobrze. Pozdrowienia dla Towarzyszki Krysiaka, która umilała mi czas rozmową, kiedy on liczył tysiące kostek z lasganów:)

Ostatnia bitwa to znowu necroni. I to w osobie Karkówy więc musiałem z wałowaniem przystopować bo żartów nie ma... Chociaż tak naprawdę było wesoło raczej i śmiesznie. Scenariusz wybitnie remisowy, więc pozwoliłem sobie tak zagrać. Okazało się, że Karkówa nie rzucał sejvów, ja nie rzuciłem tej połowy co chciałem (co znowu wyszło na plus...) i koniec końców 12:8 dla mnie. Karkówa obiecał rozpocząć flejma o demonach...

Okazało się, że pierwsze miejsce. Było buczenie i gratulacje, za które wszystkim serdeczne dzięki. Jedną z najbardziej trafnych analiz jest uwaga Chrobrego, że prawdopodobnie znam zasady tak jak zwykle ale inni po prostu równie słabo. Nie do końca dobrze mimo wszystko czuję się w postaci enfant terrible czterdziestki. Obiecuję poprawę i spróbuję namówić starego Micha na powrót do czterdziestki.... A do Zielonej Góry następnym razem pojadę na pewno - było mowa o grillu i zmianie terminu więc mam nadzieję, że spotkamy się w szerszym gronie. Chłopaki z ZG zdaję się jeszcze namieszają. Czego im i nam życzę. 



  
  

       

 

poniedziałek, 22 października 2012

Plastikowy progres


Na tą ostatnią niedzielę miałem ambitny plan skleić wszystko czego mi brakuje do Demonów by się stały w końcu takie 6 edycyjne, czyli standardowe do reszty. Jednak zanim miałem możliwość wyciągnąć wypraski oraz superglue moja Żona zarządziła spacer. Co biorąc pod uwagę aurę wydawało się jak najbardziej sensownym pomysłem, w końcu następny spacer plażą w krótkich spodenkach grozi mi w przyszłym roku najprawdopodobniej.

Na spacerze mieliśmy towarzystwo w osobach lepszej połowy Piszcza oraz jego samego i dość szybko wyklarowały się zajęcia w podgrupach gdzie my wraz z wspomnianym kolegą omawialiśmy tematy między innymi 40kowe w tym np. jakość plastików z ostatniej podstawki. Piszczu wyraził swój zachwyt możliwościami GW w tym zakresie ja grzecznie przytknąłem bo swoich kultystów ani Hellbruta jeszcze nie ruszyłem i płynnie przeszliśmy do innych zagadnień jak np to:



Po powrocie do domu dorwałem się do Scremerów i muszę przyznać, że zaocznie  przyznałem rację Piszczowi bo to co nasza ukochana firma wyprawia ostatnimi czasy z plastikami to dla mnie jest obłęd. Sklejanie tego to sama przyjemność. Zwłaszcza, że pomimo iż od tego minęło pewnie z 9 lat ale cały czas doskonale pamiętam jak się męczyłem z jeszcze metalowymi płaszczkami a konkretnie ich ogonami. To był jakiś koszmar i bez Green Stuffu nie poradziłbym sobie z tym zagadnieniem.

A teraz części od groma dzięki czemu mogą się różnić od siebie występując nawet w większej ilości. Wszystko pasuje do siebie idealnie. Po prostu modelarska rozkosz. Jedynie nie wykminiłem jaki jest pomysł GW na mocowanie ich do tych przezroczystych patyczków. Bo chyba nie klejenie? Jest to wybitnie słaba opcja logistyczna. Na szczęście wygrzebałem jakieś magnesy które ucięły moje dylematy.

Nie będę oryginalny stwierdzając, że nie jestem fanem podwyżek cen za modele. Jednak w momencie gdy ich jakość rośnie w dość dynamiczny sposób ostatnim czasy to chociaż łatwiej mi je przełknąć. Choć najchętniej życzyłbym nam wszystkim by dynamika od jakości była jedyną w tym całym procesie ale to chyba nam nie pisane.

środa, 17 października 2012

It's time to say good bye...


... Lostom i Przęklętym. Odruchowo chciałem napisać niestety ale chyba jednak tak źle nie jest i raczej stety.

Nie da się ukryć, że dla mnie osobiście to była wielka przygoda najpierw współtworzyć ten kodeks a potem z niego na tylu turniejach korzystać, czasami nawet z jakimiś fajnymi rezultatami. Ale jeszcze fajniejsze były dla mnie spotkania z innymi graczami którzy uznali ten armylist za kuszący i wart czasu oraz figurek. Jednak nie oszukujmy się zbyt często okazji do takich spotkań nie miałem bo armia mimo dobrych recenzji w różnych rozmowach furory nie zrobiła. Choć wydaje mi się, że na jak armie nieoficjalną i tak fajnie zamieszała. W dużej mierze dzięki wszystkim tym organizatorom imprez którzy nie mieli obiekcji i dopuszczali to dziełko za co w tym momencie bardzo (Bardzo, Bardzo) chciałem podziękować. Myślę, że sporej grupie osób daliście nie mało radości bo nie tylko heretykom ale również ich przeciwnikom którzy mieli okazję zagrać z czym innym niż jakiś kolejna xero rozpaz 3+ w roli głównej.

Zawsze uważałem, że na pełen obraz Chaosu w tej grze składają się 3 elementy - demony, rogaci marinsi, oraz hereteycy i inni kultyści. I przez całą 5 edycję GW skupiło się na dwóch pierwszych absolutnie nie przejmując się tym trzecim. A deks LatD miał za zadanie uzupełnić tą lukę. Jednak teraz gdy wyszedł nowy chaos a wcześniej GW zrobiło z aliantów normalną zasadę 6 edycji nie ma już takiej potrzeby i Lości stracili sens jako niezależny a i przy okazji fanowski byt.

Nie dość, że są wreszcie kultyści to jak komuś mało może wziąć gwardię w roli sojuszników. Oprócz tego są demony jak potencjalny wybór. A można też i ominąć wybieranie CSM i od razu mieszkańców warpu połączyć z nawróconymi Cadiańczykami. Jak widać opcji jest całkiem sporo i jest w czym wybierać. Myślę więc, że z spokojem i czystym sumieniem organizatorzy mogą zacząć wykreślać z listy armii dopuszczanych na swoich turniejach LatD.

Na koniec jeszcze raz chciałem podziękować wszystkim którzy przyczynili się do sukcesu tej broszurki. Było zacnie! :)

poniedziałek, 15 października 2012

Podcast nr 27 Herald Zapomnienia


Zdaję sobie doskonale sprawę, że aktualnie tematem nr jeden w wszystkich pogaduchach 40kowych jest nowy chaos. I nie da się ukryć, że jest o czym gaworzyć bo kodeks pomimo braku cudownych oddziałów - przynajmniej na pierwszy rzut oka, ma sporo grywalnych opcji. Albo po prostu całkiem skutecznie robi takie wrażenie.

Jednak zanim uda się nam z Michem nagrać coś sensownego na ten temat i przygotować jakiś podcast to chcieliśmy zaproponować inne nagranie, mianowicie o drugim gamebooku od Black Library czyli o dziełku pt. "Herald of Oblivion"

Podcast nr 27 Herald Zapomnienia

Zapraszamy do odsłuchu.

wtorek, 9 października 2012

Toksyczne turnieje


Bez większych wstępów "przekazuję klawiaturę" mojej Żonie.


Jakiś czas temu obiecałam Łysemu (tak zdaje się go zwą w "towarzystwie"), że napiszę posta takiego z punktu widzenia żony gracza. Można powiedzieć o wielu aspektach. Ale ostatni przygotowania do wypraw na turnieje pozwoliły mi zawęzić tematykę.

Niebezpieczne związki czyli czas przygotowań.

Mojego męża i turnieje łączą trudne relacje. Było tak od momentu gdy te turnieje pojawiły się w jego życiu (jak i moim).
Jestem zaniepokojonym obserwatorem jak ich toksyczny związek, pełen miłości i nienawiści, niewymownej tęsknoty jak i wzajemnego sobą zmęczenia, rozwija się, ewoluuje.

Kiedy się poznaliśmy nic nie wiedziałam o tym jego drugim życiu. Zajęta swoimi sprawami nie zauważyłam jak wkraczają w nasze życie. Na początku, z pewną nieśmiałością (te drobne nieobecności okraszone stęsknionymi do mnie powrotami), potem już brutalnie- z turniejowym smrodkiem i tabunami wszędobylskich pamperków, rzeszą gąbek, kartoników, farbek i pędzelków….

Za każdym razem patrzę jak mój mąż się miota, targany sprzecznymi uczuciami w matni tej trudnej miłości. I aż serce się kraje.

Związek z turniejem ma trzy główne etapy:

1. Wyparcie
Więcej kurwa nie jadę na żaden turniej do .... ( tu wstaw dowolną nazwę miejscowości z turniejem, który odbywa się więcej niż 40 km od domu). Dojazd męczący, znowu dostałem wpierdol (ale nie, on nie jeździ na turnieje pograć tylko ludzi spotkać ), spanie było do dupy, jedzenie tez bo ile można kurwa pizzę żreć, picie już go nie kręci (skąd te przerwy w rzeczywistości?). No generalnie do bani. Nie jedzie więcej i basta.

2. Gdy nałóg atakuje- Nadchodzi turniej. Zawsze jest jakiś.
Wiesz, jest turniej w... ( tu wstaw dowolna nazwę miejscowości z turniejem, który odbywa się więcej niż 40 km od domu). Ale zastanawiałem się i nie jadę. Trochę się wahałem,  bo *ciekawe zasady, mam nową rozpiskę, nowy kodeks, Adam Kowalski będzie, bo chłopaki chyba jadą, bo tak ( *niepotrzebne skreślić ), ale jednak nie jadę.

3. Ciemodannoje nastrojenie (takie ruskie reisefieber)
Zaczyna przeglądać kodeksy, wzdycha, przekłada pamperki, pojawiają się tajemnicze nowe blistry- knuje coś. I tak miesiąc przed turniejem zbiera się w sobie: Wiesz co, ja pojadę jednak na ten turniej!
Tak! On po ciężkich dywagacjach i długim namyśle doszedł do wniosku. A mógł mnie zapytać. Zaoszczędzilibyśmy sobie tych powarkiwań znad paćkanych na ostatnia chwile figurek, tych nerwów i nieprzespanych godzin gdy jakiś landek się zawieruszył...
Mógł spytać, przecież ja już po ostatnim turnieju umówiłam się z żonami równie nie jadących jego kolegów na szoping i kawę, bo chłopaki na turniej nie jadą.

No więc jedzie. Pełen wypełniającego go wewnętrznego FUJ kupuje bilet na pociąg/autobus. Marudzi jakie to bez sensu bo ten pociąg/ autobus jedzie za wcześnie albo za późno albo za daleko. Pakuje się i sapie bo jednak może kupi te walizki, co to on je od 10 lat kupuje, bo tak to już nieporęcznie jest. Potem mamroce coś, by godzinę przed wyjściem z domu do mych uszu dotarło "Ja pierdole, kurwa, jak mi się tam nie chce jechać !!!"

To jest trudna miłość. Toksyczna. Pełna sprzeczności. Ale staram się. Jestem kochająca, wspierająca i rozumiejąca. No generalnie jestem "ąca".  Minęło tyle lat...

Tylko wiecie co? On tak zaczyna mieć tak z biegami. I ja tam tez jeżdżę.  No i"ącość" tam nie daje rady.
Jak żyć, jak żyć?

sobota, 6 października 2012

Za rok markery będą większe, czyli fotorelacja z Areny 2k12





Nadaje Michu. W zeszły weekend mieliśmy przyjemność z Łysym być na krakowskiej Arenie. I tym razem była to przyjemność, gdyż nawet niezbyt szczęśliwe połączenia komunikacyjne nie zdołały popsuć ogólnego wrażenia. Mniej osób niż zazwyczaj zdaje się tylko na dobre wyszło turniejowi i może wypada się zastanowić na formułą "mniej a częściej". To jednak temat na kiedy indziej, dzisiaj relacja w postaci zdjęć, stosownym komentarzem opatrzonych. Link do galerii poniżej:


P.S. Sponsorem galerii jest Eman, którego nieobecność w czwartej bitwie pozwoliła mi na przypomnienie sobie, że zabrałem jednak ze sobą aparat...