Jak już się chwaliłem na fejsie dostaliśmy od Fabryki Słów nowe tłumaczenie Czasu Horusa do recenzji. Udało mi się namówić Micha do przeczytania go a następnie zrecenzowania go. I efekty tej działalności możecie przeczytać poniżej.
Nadaje Michu. Dzisiaj sprawozdanie z przyjemności. Jakkolwiek dwuznacznie mogło to zabrzmieć, chodzi tu o czysto platoniczną, intelektualną przyjemność. Mianowicie dostalismy z Łysym, dzięki uprzejmości kolegi Emeryta oraz wydawnictwa Fabryka Słów, książkę do recenzji. I to nie byle jaką książkę ale „Czas Horusa”, pierwszy tom cyklu Herezji Horusa, świeżo przetłumaczony na nasz ojczysty język – w oryginale „Horus Rising”.
Co kilkanaście stron jest przydatne przypomnienie, żeby się z tym czytaniem zbyt nie rozpędzać i coś pomyśleć.
Tu sobie nie odmówię małej dygresji. Niezmiernie miło jest trzymać taką książęczkę z adnotacją „Egzemplarz do recenzji” ale jednocześnie mam pewne obawy. Myślę, że pomimo iż moje doświadczenia z recenzjami są bardziej intensywne i częste niż przeciętna, to z reguły jestem po drugiej stronie przysłowiowego „pióra” i tak naprawdę moje doświadczenie w recenzowaniu jest ograniczone. Czujcie się więc ostrzeżeni, a ja mam nadzieję, że to się komuś na coś przyda. Poprosiłem też Łysego, żeby wtrącił swoje trzy grosze, więc szukajcie dopisków kursywą,
Wracając do tematu. Wspomniałem na wstępie, że „Czas Horusa” jest książką na swój sposób wyjątkową. Wyjątkowość jej polega na tym, że rozpoczyna, cały czas powstający, cykl opisujący wydarzenia Herezji Horusa, czyli fluffowego „szkieletu” budującego od zarania narracyjne tło Warhammera 40k. I dla mnie osobiście wydanie tej książki jest ważnym wydarzeniem. Święto byłoby wogóle pełniejsze gdyby nie fakt, że to już druga próba. Poprzednia zakończyła się bodajże na dwóch tomach. Jest nadzieja, że Fabryka Słowa podejdzie poważniej do tematu – zapowiedziano wydanie póki co pięciu pierwszych tomów (oprócz tego mają zostać wydane trzy tomy Duchów Gaunta). Trzymam więc kciuki. Czas jest dobry (gra słów niezamierzona) – wychodzi szósta edycja, pewnie trochę ludzi się zainteresuje książkami mając kontakt z figurkami albo i odwrotnie. Szczerze liczę na to drugie. Język ojczysty w znaczny sposób rozszerza grupę odbiorców, a FS ma dobrze rozwiniętą sieć dystrybucji, promocji itd. Dodatkowo, moim zdaniem właśnie Herezja Horusa ma potencjał i siłę przebicia aby zainteresować osoby spoza tzw. „środowiska”.
„Czas Horusa” jest bowiem dobrą książką. Dobrą nie tylko jak na standardy Black Library. W żadnym razie nie wybitną ale solidną. Dan Abnett jest dobrym rzemieślnikiem i wywiązał się ze swojego zadania, tworząc kawałek przyzwoitego SF. Jest trochę akcji ze szkaradnymi obcymi, jest tajemnicza intryga i prawdziwy twardziel z zasadami w roli bohatera. W tym aspekcie książki nie ma nic szczególnego, jest takiej makulatury sporo na półkach. To co dodaje dodatkowego smaczku to czające się gdzieś w zakamarkach poczucie epickości. Poznajemy Imperium w czasie jego rozkwitu, śledzimy i w końcu kibicujemy Horusowi. Tempo narasta z rozdziału na rozdział i na końcu zostajemy z poczuciem niedosytu – tego pozytywnego, gdzie chcemy sięgnąć po następny tom. Niestety, to nierówne tempo było jednym z zarzutów, który często pojawiał się w recenzjach po pierwszym, anglojęzycznym wydaniu książki. Innymi słowy – pierwsza połowa historii może wydać się po prostu nudna. Przy czym trzeba sobie zdawać sprawę z jakim zadaniem mierzą się autorzy Herezji Horusa. Znane są początek, zakończenie i kluczowe wydarzenia. Oni mają za zadanie napisać kawałek opowieści tak aby zaciekawić czytelnika, a jednocześnie wpisać się w linię wydarzeń. Dodatkowo mam wrażenie, że Dan Abnett i pozostali autorzy pierwszej trylogii HH dostali za ponadto misję wprowadzenia „zwykłego” czytelnika w świat 40-tego milenium. Stąd pewnie nadmiernie rozbudowane opisy w paru paragrafach, które dla większości czytelników tego bloga są po prostu zbędne i tracą w tłumaczeniu. Na pochwałę natomiast zasługuje przedstawienie Astartes. Autor wprowadził kilka postaci „ludzkich” i ich oczami ukazana jest wspaniałość ale i groteskowa odmienność, tak fizyczności jak i mentalności Adeptus Astartes. To są zresztą bodajże moje ulubione fragmenty tej książki i brakowało ich wersji audio moim zdaniem. Swoją drogą, czytając po raz kolejny ta historię pod kątem recenzji, starałem się widzieć ją oczami „nie-czterdziestkowca”. Trudne i nie do końca możliwe oczywiście ale ciekawe. Wydawać by się mogło, że będąc „zanurzonym we fluffie” powinno podobać mi się daleko bardziej. Ale chyba jest właśnie odwrotnie. Gdyby nie lata czytania kolejnych codexów Chaosu byłbym na pewno bardziej zaskoczony rozwojem akcji i nie wiedziałby tych rzeczy, które autor specjalnie zostawił jako niedopowiedziane. Ciekawym Waszego zdania na ten temat, więc piszcie w komentarzach jeśli jakieś macie.
Trej: Myślę, że to całkiem dobra książka by podsunąć ją osobą które nie mają problemu z SF a jeszcze się nie otarły o 40 millenium. Wydaję mi się, że czytelnik jest całkiem dobrze wprowadzany w świat przedstawiony i nawet początkowo nie wiele wiedząc szybko się wdraża. Jednak, siłą rzeczy, powoduje to momenty przestoju dla czytelników z większą wiedzą, jednak na szczęście są to tylko momenty.
Trochę należy powiedzieć o tłumaczeniu. Jak zawsze, kiedy historię znamy w oryginale, pojawia się automatyczny odruch sprzeciwu gdy napotykamy znaną nam rzecz określoną innymi słowy. Dzięki jednak sprawnemu pióru Pana Michała Kubiaka okres ten u mnie trwał zaskakująco krótko. Nie ma tu spolszczeń na siłę i Astartes wyruszają na bitwę w Stormbirdach, a nie Szturmowych Ptakach czy innych Laserowych Drapieżcach. I właśnie – Astartes! Nie ma tu słowa o żadnych Kosmicznych Marynarzach, dzięki o Imperatorze! W paru miejscach w zamian nazw własnych dostajemy naprawdę dobre i kreatywne zamienniki. Moim ulubionym jest Kwadra – w oryginale Mournival. Doskonale oddaje naturę rzeczy, lepiej chyba niż oryginalne słowo. Mournival pochodzi z gier karcianych i trochę się na początku obawiałem, że skończy się na Karecie. A Kareta z Abbadonem brzmi co najmniej wesoło...
Trej: Czytałem poprzednie tłumaczenie i szczerze mówiąc pamiętam je jak przez mgłę ale to co mi kołacze - jest lepiej. Naprawdę przyzwoicie i sprawnie się to czyta, bez spowolnień sponsorowanych przez trzy literki WTF? co pamiętam przy poprzedniej wersji się potrafiło przydarzyć.
Na koniec trochę marudzenia i dywagacje na temat wydania. Pomarudzić mam zamiar o jakości wydania. Łysemu się podoba i twierdzi, że jest lepsze niż oryginał. Ja mam wrażenia wprost przeciwne. Biały papier i przede wszystkim ogromne litery jakoś do mnie nie przemawiają. To ostatnie jest zresztą znakiem szczególnym Fabryki Słów, więc nie dotyczy tylko tej książki ale korzystam z okazji aby wylać publicznie żale.
Trej: Michu, po prostu, jest już rozpieszczonym mężczyzną w średnim wieku i rzadko czyta po kilka godzin w telepiącym się TLK.
Naprawdę, nie uważam, że książka im grubsza tym lepsza i że należy móc ją czytać z dwóch metrów bez problemu. To wydanie mój stary mógłby czytać bez okularów, a to już coś. Papier bije po oczach i również przeszkadza ale tu akurat mam podejrzenia, że może być to specyfika wydania dla recenzentów – reszta wydań FS ma już ładny żółty kolor.
Podsumowując, mam nadzieję, że FS nie odpuści i wyda cały cykl Herezji Horusa. Mam zamiar też się do tego przyczynić i nabywać będę z pewnością kolejne tomy, dla siebie i na półkę dla potencjalnej progenitury. I tym optymistycznym akcentem kończymy.